Życie można porównać do fabuły książki. Jest to ciąg zdarzeń
przyczynowo-skutkowy. Wszystko posiada swój cel i brnie w kierunku punktu
kulminacyjnego, gdzie wszystko ma możliwość przybrania najmniej spodziewanego
scenariusza. Zakładając w ogóle istnienie przypadku, powiem jedynie, iż jest on
niewielkim ziarnem, pośród wszystkich, olbrzymich płaszczyzn naszego życia.
Ostatnie dni uświadomiły mi, że naszym losem nie ma prawa rządzić przypadek, a
idealnie układające się przeznaczenie, mające później swoje odzwierciedlenie w
tym pozytywnym biegu naszego życia.
-Ola, Lara jest chora – dobiegło do moich uszu środowego
popołudnia. Rzeczywiście, wydarzenia w moim umyśle zaczęły składać się w
logiczną całość. Przedwczoraj psina wydawała się nieco osowiała, każdą minutę
spędzała przy moim łóżku, gdzie i ja leczyłam swoje boleści. Następnego dnia
rano zebrało jej się na wymioty i spowiła panele kilkoma żółtymi plamami
wymiocin. Nie przeczuwałam zagrożenia, sądziłam, iż może to być zwykłe
osłabienie. Przecież ludziom też się zdarza i nie wybieramy się do lekarza za
każdą słabością. Ostatnio zaniedbaliśmy terminy odrobaczania. Raz nie zostało
to wpisane do książeczki, nie wiem, jakie okoliczności spowodowały, że tak się
stało, ale abstrahując od być może mojej sklerozy, termin odrobaczania był
kluczowy w całym tym wydarzeniu. Od tygodni chodziłam za rodzicami i mówiłam,
że Lara zaczęła saneczkować, więc z pewnością ma robaki. Rodzice, jak to
rodzice. Odkładali wizytę na możliwe najpóźniejszy czas, tłumacząc się
obowiązkami. Jak dobrze, że nie ulegli moim prośbom, bo to mogłoby zaważyć
nawet o życiu Lary.
Podczas porannego spaceru i załatwiana potrzeb, tata
zauważył te pasożyty(wiadomo, w jakich okolicznościach) i przerażony ich
rozmiarami szybko udał się do weterynarza.
Nasza ustronie umiejscowiona lecznica „Amicus” mieści się na
sąsiednim osiedlu. To miejsce, do którego Lara w połowie drogi zaczyna zapierać
się łapami i protestować. „Ja dalej nie idę”. Bywa, że muszę chodzić okrężną
drogą albo przekupywać ją zabawkami czy przysmaczkami, aby weszła do środka.
Podczas wizyty weterynarz zaproponował tacie sezonowe badania krwi, zważywszy,
że jest teraz okres zachorowań na różne dolegliwości powodowane kleszczami. Nie
wiem, komu mam dziękować, że przeprowadzono te badania. Wynik: Zakażenie krwi
poprzez kleszcza. Piroplazmoza. Ku mojemu zdziwieniu tak właśnie wyglądała
diagnoza. Nie wiem czy nie wpisanie powszechnej nazwy – babeszjozy – było
spowodowane chęcią zaprezentowania swojego zasobu słownictwa czy też nastraszenie
opiekuna nieznaną dotąd nazwą choroby. W każdym bądź razie Lara otrzymała
zastrzyk, po którym była wręcz ledwo żywa oraz zakaz podawania pokarmu przez
ten dzień. Po wysłuchaniu relacji z wizyty, pociekły mi łzy. Doskonale
wiedziałam, jaki wyrok oznacza zarażenie kleszczem, zwłaszcza, iż w mojej
rodzinie kilku psom zdarzyło się to przechodzić. Niewiele przypadków skończyło
się powrotem do zdrowia, a nawet życia. Uspokoiły mnie tylko słowa, że jest to
słabe stadium. Trafiliśmy do weterynarza w idealnym momencie. Wcześniej,
choroba nie zostałaby wykryta, a przecież wiemy jak długo może ciągnąć się
zarażenie. Później, mogłoby to nas kosztować życiem psa. Najcenniejszej istoty,
z jaką obecnie żyję. I rzeczywiście, już wieczorem Lara zaczęła przybierać
cechy istoty żyjącej, a wręcz bezczynny niebyt odegnała hen daleko. Dzisiaj, po
kilku dniach gehenny, którą przechodziliśmy mogę z czystym sumieniem
powiedzieć, że na reszcie jest dobrze.
To wydarzenie dało mi dwie ważne lekcje. Pierwszą, że nie
istnieją zbiegi okoliczności, ani przypadki. Wszystko, co nam się przytrafi,
jest zapisane gdzieś w księdze losu. Zarówno te dobre, jak i złe doświadczenia.
Ale każde niosą za sobą niezmiernie ważną puentę. Wolę nie myśleć, co mogłoby
się stać, gdyby rodzice ulegli moim prośbom i udali się z nią kilka tygodni
temu. Zanim zauważylibyśmy skutki choroby, mogłoby być za późno. Mimo
dokładnego i regularnego przeglądania sierści oraz głaskania Lary, nie
dostrzegłam na jej skórze żadnego kleszcza. To również miało swój cel. Jeśli na
gołe oko nie widać zagrożenia, nie znaczy to wówczas, że ono nie istnieje. No i
druga lekcja – pilnujmy zabezpieczania psiaków przed pasożytami! :)